Ursula Le Guin - Urodziny swiata, PONAD 12 000 podręczniki, L-531

Nie obrażaj więc mojej inteligencji poprzez czynione na pokaz zaniżanie własnej.

Ursula K. Le Guin

 

 

 

URODZINY ŚWIATA

SŁOWO WSTĘPNE

Tworzenie wszechświata to ciężka praca. Jehowa wziął sobie urlop, Wisznu często drzemie. Wszechświaty fantastyki naukowej to jedynie maleńkie skrawki światoslowa, nawet one jednak wymagają sporo myślenia i czasem pisarz, miast dla każdej opowieści tworzyć nowy świat, woli powracać do znanych krain. Bywa, że wszechświat taki nieco się zużywa, mięknie i pasuje do nas naturalnie niczym stara znoszona koszula.

Choć włożyłam wiele pracy w mój fikcyjny wszechświat, nie uważam, bym go stworzyła. Natknęłam się na niego przypadkiem i od tego czasu wiele razy bez powodu wpadałam z wizytą - tu przeskakując tysiąc lat, ówdzie zapominając o istnieniu jakiejś planety. Pełni zapału prostolinijni ludzie ochrzcili go Wszechświatem Haińskim i próbowali uporządkować jego historię, tworząc chronologię. Ja zwę go Ekumeną i twierdzę, iż uporządkowanie go jest po prostu niemożliwe. Chronologia Ekumeny przypomina nitkę wywleczoną z kłębka włóczki przez rozbawione kocię, a jej dzieje składają się głównie z luk.

Istnieją powody owych niespójności poza niedbałością, brakiem pamięci i niecierpliwością autorki. Ostatecznie przestrzeń jest jedną wielką luką. Zamieszkane światy oddzielają od siebie ogromne odległości. Einstein twierdził, że nie można podróżować szybciej niż światło, toteż zwykle pozwalam, by moi ludzie poruszali się z nieco mniejszą od niego prędkością. Oznacza to, iż pokonując przestrzeń, niemal się nie starzeją, dzięki einsteinowskiemu wydłużeniu czasu, lecz na planetach mijają dziesiątki czy nawet setki lat. Jedyną metodą dowiedzenia się, co zaszło w tym czasie, jest mój poręczny wynalazek, ansibl (warto zauważyć, że ansibl jest starszy niż Internet i szybszy - informacji pozwalam podróżować w mgnieniu oka). I tak w moim wszechświecie, podobnie jak w naszym, obecne dzisiaj staje się odległym jutro i odwrotnie, co znakomicie pozbawia historię jasności i wszelkiej przydatności.

Oczywiście można spytać o to Haińczyków, którzy żyją już bardzo długo, a ich historycy wiedzą nie tylko, co się działo, ale też co dzieje się teraz i wydarzy w przyszłości... Pod tym względem przypominają mi nieco Eklezjastę: nie dostrzegają nic nowego pod tym ani żadnym innym słońcem. Przyjmują to jednak znacznie pogodniej niż on.

Mieszkańcy innych światów, wywodzący się od Haińczyków, rzecz jasna nie chcą wierzyć w gadaninę starców. Zaczynają zatem tworzyć nową historię. I wszystko znów się powtarza.

Nie planowałam tego, co się dzieje z owymi światami i ludami. Odkrywałam je stopniowo, po kawałku, pisząc kolejne historie. I wciąż to czynię.

W moich pierwszych trzech powieściach występuje Liga Światów, obejmująca znane planety w naszym miejscowym skrawku lokalnej galaktyki, łącznie z Ziemią. Twór ten dość nagle przekształca się w Ekumenę, pozbawione władzy, gromadzące informacje konsorcjum światów, które od czasu do czasu łamie własną zasadę niekierowania się zasadami. Na greckie słowo oikoumene, oznaczające świat zaludniony, natknęłam się w jednej z antropologicznych książek ojca i przypomniałam je sobie, gdy szukałam wyrazu kojarzącego się z wielkim drzewem ludzkości, wyrastającym z jednego pierwotnego pnia. Zapisałam słowo Ekumena - gdy pisze się fantastykę naukową, czasami można przystosować pisownię, jak nam się podoba.

Pierwsze sześć z ośmiu opowiadań niniejszego zbioru rozgrywa się w światach Ekumeny, w mym niby-spójnym wszechświecie, dziurawym jak sito.

 

***

W pochodzącej z 1969 roku powieści „Lewa ręka ciemności” pierwszy głos należy do mobila Ekumeny, podróżnika składające-go raport stabilom pozostającym na Kainie. Słowa te przyszły do mnie same wraz z narratorem. Przedstawił się jako Genly Ai. Zaczął opowiadać historię, a ja ją zapisałam.

Stopniowo i nie bez trudności przekonaliśmy się, gdzie jesteśmy. On nie odwiedzał wcześniej Gethenu; ja tak, w opowiadaniu „Zimowy król”. Owa pierwsza wizyta była jednak pospieszna, nawet nie dostrzegłam, że z płcią Getheńczyków dzieje się coś dziwnego. Typowa turystka. Androgini? Czyżby byli androginami?

Podczas pisania „Lewej ręki ciemności” w moich myślach pojawiały się fragmenty mitów i legend - zwłaszcza w chwilach gdy nie pojmowałam, dokąd zmierza opowieść. Od czasu do czasu rolę narratora przejmował drugi głos, należący do Getheńczyka, lecz Estraven był człowiekiem bardzo zamkniętym w sobie, a akcja tak szybko doprowadziła obu moich narratorów do poważnych kłopotów, iż wiele pytań pozostało bez odpowiedzi, czy nawet w ogóle ich nie zadałam.

Pisząc pierwsze opowiadanie z tego zbioru, „Dojrzewanie w Karhidzie”, powróciłam na Gethen po dwudziestu pięciu, może trzydziestu latach. Tym razem nie towarzyszył mi oszołomiony Terranin, mącący mój wzrok. Mogłam wysłuchać otwartego Getheńczyka, który w odróżnieniu od Estravena nie miał nic do ukrycia. Tym razem nie ograniczała mnie akcja. Mogłam zadawać pytania. Przekonać się, jak wygląda tamtejszy seks. W końcu mogłam odwiedzić dom kemmeru. I naprawdę się zabawić.

„Kwestia Seggri” to kompendium raportów dotyczących społeczności świata zwanego Seggri, pióra różnych obserwatorów przybywających tam w odstępie wielu lat. Dokumenty te pochodzą z archiwów historyków haińskich, dla których wszelkie raporty są jak dla wiewiórek orzechy.

Zalążkiem opowiadania stał się artykuł dotyczący zachwiania równowagi płci wywoływanej w niektórych częściach świata -naszego świata, Ziemi - przez masowe aborcje i mordowanie niemowląt płci żeńskiej. Chodzi o kraje, w których za wartych wychowania uważa się wyłącznie mężczyzn. Wiedziona irracjonalną nienasyconą ciekawością przeprowadziłam eksperyment myślowy, który przerodził się w opowiadanie. Odwróciłam i powiększyłam nierównowagę, i utrwaliłam ją. Choć polubiłam ludzi poznanych na Seggri i spodobało mi się przekazywanie ich kolejnych głosów, sam eksperyment nie należał do przyjemnych.

(Tak naprawdę nie chodzi mi o przekazywanie. To jedynie skrót myślowy opisujący to, co łączy mnie z bohaterami mojej prozy. Prozy, fikcji literackiej, rozumiemy się? Proszę, nie piszcie do mnie listów o waszych innych życiach. Starczy mi to, co mam sama).

W tytułowym opowiadaniu zbioru „Rybak Morza Zewnętrznego” wymyśliłam reguły społeczne rządzące mieszkańcami świata O położonego w pobliżu Hainu. Świat O, jak zwykle, wydawał się czymś, co po prostu właśnie znalazłam i muszę zbadać. Poświęciłam jednak wiele myśli, głębokich, godnych szacunku, usystematyzowanych myśli kwestiom małżeństwa i pokrewieństwa ludu O. Rysowałam wykresy pełne symboli męskich i kobiecych i kreski zakończone strzałkami, bardzo naukowe. Potrzebowałam ich. Cały czas wszystko mi się plątało. Błogosławię redaktorkę pisma, w którym po raz pierwszy ukazało się opowiadanie - uratowała mnie przed ogromnym błędem, gorszym niż kazirodztwo. Pomyliłam mojety. Redaktorka wychwyciła to i naprawiłyśmy sprawę.

Ponieważ ustalanie tego wszystkiego wymagało sporo czasu, pewnie zasada zachowania energii kazała mi dwukrotnie powrócić do O. Tak naprawdę myślę jednak, iż stało się tak, bo po prostu ten świat lubię. Podoba mi się rozmyślanie o małżeństwie z trzema innymi osobami, z których zaledwie z dwiema można uprawiać seks (jedno z każdej płci, lecz oboje z drugiej mojety). Lubię zastanawiać się nad złożonymi relacjami społecznymi tworzącymi i niszczącymi wysoce emocjonalne związki.

W tym sensie można by rzec, iż „Niechciana miłość” i „Górskie ścieżki” to komedie salonowe, choć dziwnie to zabrzmi dla kogoś, kto uważa, iż fantastyka naukowa polega na machaniu miotaczem. Społeczeństwo O różni się od naszego obecnego, nieźle natomiast przypomina społeczność angielską z czasów Jane Au-sten; może nawet bardziej niż to w „Opowieści o Genji”.

W „Samotności” wyprawiłam się na rubieże Ekumeny, do miejsca przypominającego Ziemię, o której pisaliśmy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy wierzyliśmy w zagładę atomową i koniec znanego nam świata oraz w mutantów wśród świecących ruin Peorii. Ja sama wciąż wierzę w zagładę atomową, lecz czas pisania podobnych historii minął, a znany mi świat skończył się już kilkanaście razy.

Cokolwiek spowodowało załamanie populacji w „Samotności” - prawdopodobnie uczyniła to sama populacja - zdarzyło się dawno temu i nie o tym traktuje historia, lecz o przetrwaniu, lojalności i zamknięciu w sobie. Prawie nikt nie pisze dobrze o introwertykach. Ekstrawertycy rządzą światem. To dość dziwne, gdy uświadomić sobie, iż dziewiętnastu na dwudziestu pisarzy to właśnie introwertycy.

Nauczono nas, byśmy wstydzili się swego zamknięcia, ale też zadaniem pisarza jest zapuszczanie się w głąb, nie poza.

Ludzie, rozbitkowie z owego opowiadania, podobnie jak większość bohaterów niniejszych historii, różnią się nieco osobliwymi cechami płciowymi i seksualnymi, w ogóle jednak nie znają instytucji małżeństwa. Małżeństwo jest zbyt ekstrawertyczne dla prawdziwych introwertyków. Po prostu niekiedy się widują, przez jakiś czas. Potem odchodzą i znów żyją samotnie, szczęśliwi.

 

„Dawna Muzyka i niewolnica” to piąte koło u wozu.

Moja książka „Cztery drogi ku przebaczeniu” składa się z czterech połączonych opowiadań. Raz jeszcze błagam o stworzenie nazwy, a tym samym docenienie tej formy prozy (sięgającej korzeniami „Pań z Cranford” Elizabeth Gaskell): książki złożonej z opowiadań połączonych miejscem, postaciami, tematyką i wątkami tak, by tworzyły całość, choć nie powieść. Drwiące brytyjskie określenie „łatanina” oznacza książki autorów, którzy usłyszawszy, iż zbiory opowiadań się nie sprzedają, sklejają niepowiązane ze sobą historie za pomocą słownej taśmy klejącej. Lecz prawdziwy podobny zbiór to nie losowy zestaw, dokładnie tak jak nie jest losowa suita wiolonczelowa Bacha. Takiemu zbiorowi udaje się przekazać rzeczy, których nie da się zawrzeć w powieści. To prawdziwy gatunek literacki. Zasługuje na jakąś nazwę.

Może nazwijmy to suitą słowną? Chyba tak.

A zatem suita słowna „Cztery drogi ku przebaczeniu” ukazuje obraz najnowszej historii dwóch światów, Werelu i Yeowe.

(Ów Werel nie jest tożsamy z Werelem z mojej wczesnej powieści „Planeta wygnania”. To coś innego. Jak już mówiłam, zdarza mi się zapomnieć o całych planetach). Społeczeństwo i gospodarka owych planet, opartych na niewolnictwie, przechodzą właśnie iście rewolucyjną przemianę. Jeden z krytyków wyśmiał mnie ze wzgardą za to, iż traktuję niewolnictwo jako temat wart opisania. Zastanawiam się, na jakiej planecie on żyje?

„Dawna Muzyka” to przełożone imię Haińczyka, Esdardona Ayi, który pojawia się w trzech opowiadaniach z suity. Pod względem chronologii ten nowy tekst następuje po niej - to piąta część, traktująca o jednym z incydentów wojny domowej na Werelu. Stanowi jednak także odrębną całość. Sam pomysł przyszedł mi do głowy, gdy odwiedziłam jedną z wielkich plantacji niewolniczych nieopodal Charlestonu w Karolinie Południowej. Czytelnicy, którzy mieli okazję zobaczyć owo piękne i straszliwe miejsce, zapewne rozpoznają ogród, dom i pola, gdzie wciąż straszą duchy.

Opowiadanie tytułowe, „Urodziny świata”, może rozgrywa się na jednym ze światów Ekumeny, a może nie. Naprawdę nie wiem. Czy to ważne? Nie jesteśmy na Ziemi; tutejsi ludzie różnią się od nas nieco pod względem fizycznym, lecz model, na którym wzorowałam ich społeczność, pod pewnymi względami niewątpliwie przypomina Inków. Tak jak w wielkich starożytnych cywilizacjach Egiptu, Indii czy Peru, Bóg i król stanowią jedność, a to, co uświęcone, jest równie bliskie i powszechne jak powietrze czy chleb. I równie łatwo to stracić.

Tych siedem opowiadań łączy wspólna cecha: w taki czy inny sposób, od wewnątrz bądź poprzez obserwatora skłonnego bratać się z tubylcami, ukazują nam ludzi, których zasady społeczne różnią się od naszych, podobnie jak często fizjologia, a jednak ludzie ci czują to samo co my. Najpierw stworzyć różnicę - podkreślić obcość - a potem pozwolić, by ognisty most ludzkich emocji połączył odległe brzegi: to ćwiczenie wyobraźni fascynuje mnie i zachwyca jak rzadko które.

Ostatnie długie opowiadanie, „Raje utracone”, nie podpada pod ten sam wzór i zdecydowanie nie jest opowieścią z Ekumeny. Jego akcja rozgrywa się w innym wszechświecie, także doskonale znanym: w typowej wspólnej „przyszłości” science fiction. W tej wersji przyszłości Ziemia wysyła statki do gwiazd z prędkością, wedle naszej obecnej wiedzy, mniej lub bardziej realistyczną, a przynajmniej teoretycznie osiągalną. Taki statek dociera do celu po dziesiątkach, czasem po setkach lat. Nie ma tu miejsca na Warp Dziewięć czy rozciąganie czasu - pozostaje tylko prawdziwy czas.

Innymi słowy, jest to opowieść dziejąca się na statku pokoleniowym. Ten sam temat pojawia się w dwóch wspaniałych książkach: „Aniarze” Martinsona i „The Dazzle of Day” Glossa oraz wielu opowiadaniach. Większość opowiadań każe załodze i kolonistom pogrążyć się w głębokim śnie i zbudzić się po dotarciu na miejsce. Ja zawsze pragnęłam napisać o ludziach przeżywających tę podróż, środkowych pokoleniach, nieznających chwili startu ani lądowania. Kilka razy podchodziłam do tego tematu, bez skutku jednak. Aż w końcu pomysł statku wędrującego w martwej próżni kosmosu połączył się w mym umyśle z wątkiem religijnym. Wątek ów otoczył go niczym kokon, nastąpiła przemiana, transformacja niewidzialnego życia - ciało poczwarki, skrzydlata dusza.

 

2001    Ursula K. Le Guin

DOJRZEWANIE W KARHIDZIE

napisał Sov Thade Tage Em Ereb z Rer, w Karbidzie na Gethen

 

Mieszkam w najstarszym mieście na świecie. Na długo przed tym, zanim w Karbidzie pojawili się królowie, Rer było miastem, targowiskiem i miejscem spotkań dla całego Północnego Zachodu, Równin i krainy Kerm. Gród Rer był ośrodkiem nauki, schronieniem i siedzibą Sądów piętnaście tysięcy lat temu. To tutaj Kar-hid stał się jednym narodem pod panowaniem rodu Gegerów, który królował przez tysiąc lat. W tysięcznym roku Sedern Geger, o przydomku Niekról, wyrzucił koronę z baszty zamku do rzeki Arre, ogłaszając koniec monarchii. Rozpoczął się wtedy okres zwany Rozkwitem Rer albo Stuletnim Latem, który skończył się, kiedy władzę objęło ognisko Harge i przeniosło stolicę za góry do Erhenrangu. Stary Zamek stoi pusty od stuleci. Ale stoi. W Rer nic nie popada w ruinę. Każdego roku w porze odwilży Arre zalewa ulice-tunele. Zimowe zawieruchy mogą nanieść dziesięć metrów śniegu, ale miasto stoi. Nikt nie wie, ile lat mają tutejsze domy, są bowiem nieustannie przebudowywane. Stoją, każdy w swoim ogrodzie, bez najmniejszej troski o pozycję sąsiednich domostw, równie wielkie i bezładne jak tutejsze wzgórza. Między nimi zygzakami biegną kryte ulice i kanały. Rer składa się z samych rogów. Mówimy, że Harge'owie wynieśli się stąd ze strachu, bo nie wiedzieli, co ich czeka za rogiem.

Czas tutaj biegnie inaczej. W szkole uczono nas, jak Orgota, Ekumena i większość innych narodów liczy lata. Nazywają rok jakiegoś ważnego wydarzenia rokiem pierwszym i liczą od niego. Tutaj zawsze jest rok pierwszy. W dniu Nowego Roku, getheny thern, rok pierwszy staje się rokiem pierwszym przeszłym, rok pierwszy przyszły staje się rokiem pierwszym i tak dalej. Taki jest Rer, wszystko się nieustannie zmienia, ale Rer się nie zmienia.

Kiedy miałem czternaście lat (w roku pierwszym, dziś pięćdziesiątym przeszłym), dojrzałem. Dużo o tym ostatnio myślałem.

Świat był wtedy inny. Większość z nas nigdy nie widziała obcego, jak ich wówczas nazywaliśmy. Mogliśmy słyszeć przez radio wystąpienie mobila i w szkole oglądaliśmy obrazki z obcymi. Ci z włosami dokoła ust byli ku naszej uciesze najdziksi i najbardziej odrażający. Większość obrazków jednak rozczarowywała. Byli zbyt podobni do nas. Trudno było nawet zgadnąć, że są zawsze w stanie kemmeru. Mówi się, że obcy płci żeńskiej mają ogromne piersi, ale moja ciotka Dory miała większe piersi niż istoty na obrazkach.

Kiedy Obrońcy Wiary wyrzucili ich z Orgoreynu, kiedy król Emran wdał się w wojnę pogranicza i stracił Erhenrang, nawet kiedy mobile zostali wyjęci spod prawa i musieli ukryć się w Es-tre w Kermie, Ekumena tylko czekała. Czekali tak przez dwieście lat, cierpliwi jak wyznawcy Handdary. Zrobili tylko jedną rzecz: wywieźli młodego króla z naszego świata, żeby udaremnić spisek, i sprowadzili tego samego króla z powrotem po sześćdziesięciu latach, żeby zakończyć katastrofalne panowanie córki z jego łona. Argaven XVII jest jedynym królem, który panował cztery lata przed swoim dzieckiem i czterdzieści lat po nim.

Ja urodziłem się w roku (rok pierwszy, sześćdziesiąty czwarty przeszły), w którym zaczęło się drugie panowanie Argavena. Do czasu, kiedy zacząłem zauważać cokolwiek poza własnymi palcami od nóg, wojna się skończyła, Zachodnia Równina na powrót była częścią Karhidu, stolica wróciła do Erhenrangu i większość szkód wyrządzonych w Rer podczas obalenia Emrana została naprawiona. Stare domy jeszcze raz odbudowano. Stary Zamek jeszcze raz załatano. Argaven XVII w cudowny sposób znów zasiadł na tronie. Wszystko było tak jak kiedyś, jak być powinno, normalnie, jak za starych czasów, wszyscy tak mówili.

Rzeczywiście, były to spokojne lata, okres wytchnienia, zanim Argaven, pierwszy Getheńczyk, który opuścił naszą planetę, wprowadził nas do Ekumeny; zanim to my, nie oni, staliśmy się obcymi; zanim dojrzeliśmy. Kiedy byłem dzieckiem, żyliśmy tak, jak ludzie zawsze żyli w Rer. To o tym życiu, o tym ponadczasowym świecie, świecie za rogiem, rozmyślałem i spróbowałem to opisać ludziom, którzy go nie znali. Jednak kiedy teraz o tym wszystkim piszę, widzę, że w istocie nic się nie zmienia, że naprawdę zawsze jest rok pierwszy dla każdego dziecka, które dojrzewa, dla każdego, kto po raz pierwszy poznaje miłość.

Ogniska Ereb liczyły parę tysięcy osób i sto czterdzieści z nich mieszkało w moim ognisku, Ereb Tage. Nazywam się Sov Thade Tage em Ereb, według starego obyczaju, którego nadal przestrzegamy w Rer. Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam, jest wielkie ciemne miejsce pełne odgłosów i ruchomych cieni, a ja spadam w górę, przez złote światło w mrok. Przerażony, krzyczę. Ktoś łapie mnie w powietrzu i przytula. Ja płaczę, a głos tak bliski, że wydaje się przenikać przez moje ciało, powtarza cicho: „Sov, Sov, Sov”. A potem dostaję do zjedzenia coś cudownego, coś tak słodkiego, tak delikatnego, że nigdy już nie będę jadł czegoś tak dobrego...

Domyślam się, że starsze rodzeństwo podrzucało mnie do góry, a matka pocieszyła mnie kawałkiem świątecznego tortu. Później, kiedy sam byłem starszym rozdokazywanym dzieckiem, rzucaliśmy małymi jak piłką, a one wrzeszczały ze strachu albo z zachwytu, albo z jednego i drugiego. Było to coś najbliższego lataniu, znanego mojemu pokoleniu. Mieliśmy dziesiątki różnych słów na oznaczenie sposobu, w jaki śnieg pada, krąży, wali, kładzie się, sypie, na to, jak poruszają się chmury, jak płynie kra, jak żegluje łódź, a na to nie mieliśmy słowa. Jeszcze nie. I dlatego nie pamiętam, że latałem. Pamiętam, że spadałem w górę przez złote światło.

Domy mieszkalne w Rer są zbudowane wokół wielkiej środkowej sali. Każde piętro ma wewnętrzny balkon dokoła tej przestrzeni i nazywamy całe piętro, wszystkie pomieszczenia, balkonem. Moja rodzina zajmowała cały drugi balkon Ereb Tage. Dużo nas było. Moja babka urodziła czwórkę dzieci i one wszystkie miały dzieci. Miałem więc obok młodszego i starszego rodzeństwa gromadę kuzynów. „Thade w kemmerze zawsze okazują się kobietami i zawsze zachodzą w ciążę” - mówili sąsiedzi, jedni z zawiścią, inni z przyganą, jeszcze inni z podziwem. „I nigdy nie zachowują kemmeru” - zawsze ktoś dodawał. To pierwsze było przesadą, ale to drugie było prawdą. Żadne z nas, dzieciaków, nie miało ojca. Przez lata nie wiedziałem, kto jest moim rodzicielem, i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Klan Thade wolał nie wprowadzać ludzi z zewnątrz, nawet członków naszego własnego ogniska, do rodziny. Jeżeli młodzi ludzie zakochali się i zaczynali mówić o zachowaniu kemmeru albo złożeniu ślubów, babka i wszystkie matki były bezwzględne. „Ślubować kemmer? Za kogo ty się uważasz? Za jakiegoś szlachcica czy innego ważniaka? Mnie wystarczył dom kemmeru i tobie też wystarczy” - mówiły matki do swoich zauroczonych miłością dzieci i wysyłały je daleko od domu, do starej domeny Ereb na wsi, gdzie pracowały w polu, póki im miłość nie wywietrzała z głowy.

Tak więc jako dziecko byłem członkiem stada, ławicy, roju, biegając po labiryncie pomieszczeń, pędząc w górę i w dół po schodach, pracując i ucząc się w gromadzie, opiekując się (na nasz sposób) małymi dziećmi i terroryzując spokojniejszych mieszkańców ogniska hałasem. O ile wiem, nie wyrządziliśmy nigdy poważnej szkody. Nasze eskapady mieściły się w granicach i zasadach spokojnego, starodawnego ogniska, które odczuwaliśmy nie jako ograniczenia, lecz ochronę, mury zapewniające nam bezpieczeństwo. Ukarano nas tylko raz, kiedy kuzyn Sether uznał, że będzie ciekawie, gdy znalezioną linę przywiążemy do poręczy na drugim balkonie, zawiążemy na niej wielki węzeł i będziemy skakać. „Ja pierwszy” - powiedział Sether. Jeszcze jedna nieudana próba latania. Poręcz i złamana noga Sethera zostały naprawione, a reszta dzieciaków musiała czyścić ustępy, wszystkie ustępy ogniska przez miesiąc. Widocznie uznano, że już czas, by młodzi Thade poznali, co to dyscyplina.

Chociaż tak naprawdę nie wiem, jaki byłem w dzieciństwie, to sądzę, że mniej hałaśliwy niż moi rówieśnicy, choć równie nieznośny. Bardzo lubiłem słuchać radia i podczas gdy oni łobuzowali w zimie po balkonach i sali środkowej albo w lecie po ulicach i w ogrodach, ja godzinami kuliłem się za łóżkiem w pokoju matki, nastawiając jej stare radio z drzewa serem bardzo cicho, żeby koledzy mnie nie znaleźli. Słuchałem wszystkiego, ballad, sztuk i opowieści, wiadomości z Zamku, analiz zbiorów zbóż i szczegółowych komunikatów o pogodzie, słuchałem co wieczór przez całą zimę starożytnej sagi z Burzliwego Pogranicza Pering o śnieżnych upiorach, perfidnych zdrajcach i krwawych mordercach, którzy straszyli mnie potem w nocy, aż nie mogąc zasnąć, wślizgiwałem się do łóżka matki. Często zastawałem tam już w ciepłej, miękkiej, oddychającej ciemności mojego młodszego brata. Spaliśmy tak przepleceni i zwinięci razem, jak pesthry w gnieździe.

Moja matka, Guyr Thade Tage em Ereb, była niecierpliwa, dobra i bezstronna. Nie trzymała trójki swoich dzieci zbyt krótko, ale miała na nas oko. Wszyscy Thade pracowali w fabryczkach i warsztatach Erebu jako rzemieślnicy i nie cierpieli na nadmiar pieniędzy, ale kiedy skończyłem dziesięć lat, Guyr kupiła mi nowe radio i powiedziała tak, żeby moje rodzeństwo słyszało: „Nie musisz się nim dzielić”.

Traktowałem je jak skarb przez wiele lat, a potem podzieliłem się nim z moim własnym dzieckiem.

Tak biegły lata, a ja dorastałem w cieple, stałej obecności bliskich i poczuciu bezpieczeństwa, w rodzime i ognisku zakorzenionych w tradycji; przędza na wciąż powracającym, szybkim czółenku splatała się w ponadczasową tkaninę obyczaju, działania, pracy i wzajemnych stosunków, tak że z tej odległości nie bardzo odróżniam jeden rok od drugiego i siebie od innych dzieci, dopóki nie przyszedł czternasty rok mojego życia.

Powodem, dla którego większość ludzi w moim ognisku pamięta ten rok, jest wielkie przyjęcie, znane jako Przejście Dory na stały somer. Tamtej zimy moja ciotka Dory przestała mieć kemmer. Niektórzy ludzie nie robili nic, kiedy przestawali mieć kemmer, inni udawali się do stanicy, żeby odbyć rytuał, niektórzy pozostawali potem w stanicy przez wiele miesięcy lub przenosili się tam na stałe. Dory, która nie była osobą uduchowioną, powiedziała:

- Jeżeli nie mogę już mieć dzieci ani się kochać, jeżeli muszę zestarzeć się i umrzeć, to przynajmniej mogę urządzić przyjęcie.

Miałem już kłopoty, usiłując opowiedzieć tę historię w języku, w którym nie ma zaimków somerowych, tylko zaimki wyrażające rodzaj. Wielu ludzi w ostatnich latach płodności, kiedy zmienia się bilans hormonalny, przechodzi kemmer jako osobniki męskie. Dory miała przez przeszło rok wszystkie kemmery męskie, będę ją więc nazywał „on”, chociaż, oczywiście, cała rzecz polegała na tym, że nie miała już nigdy być ani nim, ani nią.

Tak czy inaczej, przyjęcie było wspaniałe. Dory zaprosił wszystkich z naszego ogniska i dwa sąsiednie ogniska klanu Ereb, a przyjęcie trwało trzy dni. Zima była długa, wiosnai się spóźniała i ludzie oczekiwali czegoś nowego, czegoś, co by ich rozgrzało. Gotowaliśmy przez tydzień, magazyn był zastawiony pod strop beczkami piwa. Wiele osób, które wychodziły z kemmeru albo już z niego bezpowrotnie wyszły i nic w związku z tym nie zrobiły, przybyło, żeby wziąć udział w uroczystości. Bardzo wyraziście zapamiętałem następujący obraz: w oświetlonej ogniem trzypiętrowej sali środkowej naszego ogniska krąg trzydziestu, może czterdziestu osób w średnim wieku i wręcz starych tańczy i śpiewa, przytupując w rytm bębnów. Była w nich jakaś dzika energia, powiewały siwe włosy, wybijali rytm, jakby ich stopy miały przebić podłogę, głosy mieli głębokie i silne, na twarzach uśmiechy. Obserwujący ich młodzi ludzie wydawali się jacyś bladzi, bezbarwni. Przyglądałem się tancerzom i zastanawiałem się, z czego oni się cieszą. Czyż nie są starzy? Dlaczego zachowują się tak, jakby się wydostali na wolność? Jak to więc jest z tym kemmerem?

Wcześniej nie myślałem specjalnie o kemmerze. Bo i po co? Przed dojrzewaniem nie mamy rodzaju ani płciowości, żadnych kłopotów z hormonami. I w miejskim ognisku nie widujemy dorosłych w stanie kemmeru. Znikają i tyle. Gdzie jest Maba? W domu kemmeru, kochanie, jedz owsiankę. A kiedy Maba wróci? Niedługo, kochanie. Po paru dniach Maba wraca, niedospany i rozjaśniony, odświeżony i wymęczony. Maba, czy to jest jak łaźnia? Trochę tak, kochanie, a ty co robiłeś, kiedy mnie nie było?

Oczywiście, bawiliśmy się w kemmer, kiedy mieliśmy po siedem czy osiem lat. Tutaj jest dom kemmeru i ja będę kobietą. Nie, ja, ja. Ja pierwszy powiedziałem! Potem ocieraliśmy się, tarzaliśmy wśród śmiechów, a potem wkładaliśmy piłkę pod koszulę i byliśmy w ciąży, potem rodziliśmy i znów graliśmy w piłkę. Dzieci zawsze bawią się w to, co robią dorośli, ale zabawa w kemmer nie bardzo była zabawą. Często przechodziła we wzajemne łaskotanie. Ale większość dzieci nie ma nawet łaskotek, dopóki nie dojrzeje.

Po przyjęciu Dory miałem dyżur w żłobku ogniska przez cały tuwa, ostatni miesiąc wiosny. Od lata zacząłem moją pierwszą pracę jako uczeń w warsztacie meblowym. Lubiłem wstawać rano i biec przez całe miasto drogami wytyczonymi po dachach i chodnikami otwartych ulic. Po spóźnionej odwilży niektóre drogi były nadal zalane wodą, wystarczająco głęboką dla kajaków i płaskodennych pychówek. Powietrze było nieruchome, zimne i czyste, krwawoczerwone słońce wschodziło za starymi wieżami Niezamku i wszystkie wody, i wszystkie okna miasta błyszczały złotem i szkarłatem. W warsztacie panował przenikliwy słodki zapach świeżo ściętego drewna i byłem tam w towarzystwie ludzi dorosłych, ciężko pracujących, cierpliwych i wymagających, którzy traktowali mnie z całą powagą. Nie jestem już dzieckiem, mówiłem sobie. Jestem dorosłym, pracującym człowiekiem.

Tylko dlaczego chciało mi się przez cały czas płakać? Czemu byłem stale śpiący? Czemu złościłem się na Sethera? Czemu Se-ther ciągle na mnie wpadał i mówił „przepraszam” tym głupim ochrypłym głosem? Dlaczego tak niezgrabnie obsługiwałem wielką elektryczną tokarkę, że zepsułem jedna po drugiej sześć nóg do krzesła?

- Zabierzcie tego dzieciaka od tokarki! - krzyknął stary Marth, a ja wymknąłem się wściekły i poniżony. Nigdy nie zostanę stolarzem, nigdy nie będę dorosły, w dupie mam nogi do krzesła!

- Chcę pracować w ogrodach - powiedziałem mojej matce i babce.

- Skończ szkolenie i w przyszłym roku możesz pracować w ogrodach - zaproponowała babka, a matka kiwnęła głową. Ta rozsądna rada jawiła mi się jako bezlitosna niesprawiedliwość, dowód braku miłości, skazanie na rozpacz. Obraziłem się. Byłem wściekły.

- Co ci się nie podoba w warsztacie meblowym? - pytali mnie starsi po kilku dniach tego boczenia się i złości.

- Dlaczego musi się tam kręcić ten głupi Sether?! - krzyknąłem. Dory, który był matką Sethera, uniósł brew i uśmiechnął się.

- Dobrze się czujesz? - spytała mnie matka, kiedy po pracy skuliłem się na balkonie.

- Nic mi nie jest - warknąłem, pobiegłem do ubikacji i zwymiotowałem.

...

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alter.htw.pl
  • Powered by WordPress, © Nie obrażaj więc mojej inteligencji poprzez czynione na pokaz zaniżanie własnej.